piątek, 12 lutego 2016

Bibip, bibip, bibip

Bibip, bibip, bibip…
Zadźwięczało coś niczym niehappyendowe zakończenie snu.
Bibip, bibip, bibip…
Ręka po omacku zaczęła szukać bibczącego natręta.
- Jeszcze 10 minut – nie zdążyłam nawet pomyśleć do końca i ponownie zagłębiłam się w poranną nicość.
10 minut trwało 20, ale takie czasoprzestrzenne tricki na nikim z rodzaju ludzkiego nie robią większego wrażenia, chociaż samo uświadomienie sobie tego trwania, stawia nas zazwyczaj do pionu w trybie natychmiastowym.
Energiczne poderwanie się z mięciutkiego i cieplutkiego posłania wyrwało ze snu mojego kocura, który popatrzył na mnie wymownie i prawie powiedział:
- Nie możesz tego robić ciszej i spokojniej, pfff – i bezczelnie przewalił się na drugi bok, zasłaniając sobie oczy łapami, jakby przeczuwając rychłe zapalenie światła.
Nie cierpię mieć opóźnień, szczególnie takich porannych. Cały dzień potem nie mogę z niczym nadążyć i latam z jęzorem na brodzie jak przysłowiowy chart afgański. Na szczęście charta nie przypominam nic a nic,  z czego jestem nawet zadowolona, bo nie wystają mi żebra.  Chociaż, jak popatrzę na siebie krytycznym i chłodnym jak u ryby okiem w sieciówkowej przymierzalni, to  w sumie mogłyby mi trochę wystawać…
- Zagęszczaj ruchy kobieto – brzdęknęło mi coś z tyłu czaszki.
Niezawodny sposób na okiełznanie porannego fryzurowego przyklepu na głowie, czyli suchy szampon poszedł w ruch. Woda i żel pod prysznic, krem na facjatę, trochę pudru, trochę tuszu, włosy w kok…uff, bliźni przeżyją dzisiejsze spotkanie ze mną.
Teoria porannego chaosu sobie, ale kawa musi być, żeby nie wiem co. A co do jedzenia ?  Głowa z kokiem wetknęła się do lodówki.
- O! kabanosik – pełnia szczęścia.
O metrze, tramwaju czy innym busie aby dojechać do pracy nie było mowy. Na rower za zimno. Padło na taksówkę, która dojechała po mnie w ciągu pięciu minut.
I jeszcze pada, dobrze, że ta taksówka jest taka nieprzeciekająca. Jeśli podwiezie mnie do głównego wejścia redakcji, kok uratowany. Przecież nie mogę wyglądać jak zmokła kura.
Biurko zawalone wczorajszą, nieruszoną korespondencją.
- Dopust boży czy jak ? Co ja komu zrobiłam, że doba ma tylko 24 godziny ?
- Nie świruj kobieto, usiądź w końcu spokojnie na tej jak zwykle zbyt dużej części ciała i zabierz się do systematycznej roboty - ofuknęłam siebie w myślach.
Po dwóch godzinach przekopywania się przez papiery, miałam serdecznie dosyć. Oczy wysuszone zerkaniem w monitor komputera, zaczęły szczypać i na dodatek rozbolała mnie głowa.
- Słabszy dzień mam jakiś - wystawiłam sobie diagnozę. Kawy, kawy, kawy - zawył halny w mojej głowie.
Kątem oka zauważyłam wchodzącego do biura faceta z koszem kwiatów.
- Ki diabeł ? Naczelna ma dzisiaj imieniny, urodziny, odbiór Pulitzera ?
Kąt oka podążał za koszem kwiatów, a właściwie nie za koszem ale za tym niosącym go facetem. Fajny taki, dobrze zbudowany brunet o urodzie południowca...mój typ. Naczelna ma szczęście, nie dosyć, że dostanie kwiaty, to jeszcze od takiego ciacha...Kawy, huczał nadal halny.
Róże wjechały na moje biurko, a ciemnobrązowe oczy cudnego południowca przesłoniła mgiełka pachnąca kawą z cynamonem.
- Jednak to ja odbieram dzisiaj Pulitzera, o matko kochana !
Bibip, bibip, bibip…
Zadźwięczało coś niczym niehappyendowe zakończenie snu.
Bibip, bibip, bibip…
Ręka po omacku zaczęła szukać bibczącego natręta, a 10 minut znowu trwało 20.








Zdjątka : handmade



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz