Krakowianką z urodzenia nie jestem, z przekonania od siódmego czy ósmego roku życia, z zameldowania od plus minus lat trzydziestu. Kraków zawsze poruszał mnie w sferze artystyczno - architektonicznej, zresztą taki też był pierwotny plan mojej przyszłości, że będę studiować na malarstwo na ASP. Takie miłe plany miał wobec mnie siostrzeniec mojej babki, rzeźbiarz Józef Zięba. Nie wyszło niestety, dzięki mojej matce, która wieszczyła mi rychłą narkomanię, alkoholizm, a w najlepszym razie śmierć głodową z braku przychodów z malarstwa. Ponadto, jako osoba "na sztuce się znająca", z uporem maniaka twierdziła, że nie ma we mnie krzty talentu, z malarskim na czele. W odpowiedzi, postanowiłam zostać fryzjerką, co matkę moją do szału doprowadzało, bo jak to panna z dobrego domu do zawodówki, na fryzjerkę pójdzie i baby czesać będzie. Panna przynajmniej powinna zostać żoną adwokata, albo notariusza chociaż. A mnie już łeb pękał od tych kazań i prysnęłam z domu na studia biologiczne, bo jakoś tak mentalnie więcej mam wspólnego z naszymi Braćmi Mniejszymi, niż człowiekami :) I tym właśnie sposobie związałam się z Krakowem i wierna mu jestem, jak najwierniejsza żona.
Przez lata całe miałam okazję mieszkać na Kazimierzu, wtedy największej speluny krakowskiej, z lokalnymi lumpami Mariankami, Suchymi, Stefanami czy paniami Lodziami i Helkami. Z nimi zawsze sztama i szacunek. Ja studencki grosz na sprzątaniu zarobiony na bełta im dawałam, albo kawę zarobioną na wróżeniu dla Pań i z tego powodu niebezpieczna dzielnica stawała się dla mnie najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Obserwowałam jak ta pożydowska, zniszczona przez rządy komuchów dzielnica rozwija się i pięknieje, osiągając stan obecny.
Dwie dekady mieszkałam przy Pawlikowskiego na Piasku, ale tak naprawdę na Starym Mieście. I znowu obserwowałam jak dawni właściciele odzyskują majątki, jak inwestują w zubożałe kamienice. Pawlikowskiego stała się piękną ślepą uliczką z uroczymi sąsiadami Mają i Adamem Zagajewskimi, Makłowiczem, czy babcią Alicji, naszej hollywoodzkiej aktorki. Koncerty i grille w przykamienicznych ogródkach, pogawędki przez płot o istocie życia kotów i ludzi. Takie cuda do momentu, gdy do kamienic sprowadzili się studenci. Bydło, swołocz, brak kultury jakiejkolwiek. Tygodniowe imprezy...mam nadzieję, że nikt z tych osób studiów nie ukończył, bo raczej mądrym lekarzem, czy inżynierem po takich ilościach wódy i prochów by nie został.
Nastał czas pożegnania się z Pawlikowskiego i znalezienia swojego nowego miejsca. Padło na starą Nową Hutę i Plac Centralny, no bo jak gdzie indziej mieszkać, jak się całe życie w centrum mieszkało.
Aleja Róż, jak z piosenki Oddziału Zamkniętego, oswajała mnie przez trzy lata. Nie byłam pewna tego wyboru, a ta spokojnie i sukcesywnie zauraczała mnie swoim spokojem, ciszą, okoliczną zielenią, serdecznymi sąsiadami. Dałam się "kupić"i nie żałuję. Czasem brakuje mi gwaru Sukiennic, kawiarni wszechobecnych, tłumów turystów na Floriańskiej, jak na Piątej Alei w New Yorku, ale to tylko czasem. Wsiadam wtedy w tramwaj i odbywam podróże do przeszłości.
I tak żyjemy sobem spokojnie w miejscu, gdzie młodych ludzi przybywa, bo dzielnica staje się modna i dość tania, gdzie powstają miejsca spotkań, chociażby Dom Utopii – Międzynarodowe Centrum Empatii, Zalew Nowohucki, miejsce rodzinnego wypoczynku, ścieżki rowerowe i wielki piec nie dymi.
I tak jest na tę chwilę dobrze, bardzo dobrze, całym sercem Kraków.
Zieleń Nowej Huty i Czyżyn
Moje wędrówki po mieście
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz