Kiedyś dawno, dawno temu, popełniłam taki walentynkowy tekst. Zapomniałam o nim na lata całe, do teraz. Nigdy nie publikowałam go na Subiektywizmach. Czas najwyższy :)
Kochajmy się Ludeczki <3
"Puchowy sen"
Bibip, bibip, bibip…
Zadźwięczało
coś niczym niehappyendowe zakończenie snu.
Bibip,
bibip, bibip…
Ręka
po omacku zaczęła szukać bibczącego natręta.
–
Jeszcze 10 minut – nie zdążyłam nawet pomyśleć do końca i ponownie zagłębiłam
się w poranną nicość.
10
minut trwało 20, ale takie czasoprzestrzenne tricki na nikim z rodzaju
ludzkiego nie robią większego wrażenia, chociaż samo uświadomienie sobie tego
trwania, stawia nas zazwyczaj do pionu w trybie natychmiastowym.
Energiczne
poderwanie się z mięciutkiego i cieplutkiego posłania wyrwało ze snu mojego
kocura, który popatrzył na mnie wymownie i prawie powiedział:
–
Nie możesz tego robić ciszej i spokojniej, pfff – i bezczelnie przewalił się na
drugi bok, zasłaniając sobie oczy łapami, jakby przeczuwając rychłe zapalenie
światła.
Nie
cierpię mieć opóźnień, szczególnie takich porannych. Cały dzień potem nie mogę
z niczym nadążyć i latam z jęzorem na brodzie jak przysłowiowy chart afgański.
Na szczęście charta nie przypominam nic a nic, z czego jestem nawet zadowolona,
bo nie wystają mi żebra. Chociaż, jak popatrzę na siebie krytycznym i chłodnym
jak u ryby okiem w sieciówkowej przymierzalni, to w sumie mogłyby mi trochę
wystawać…
–
Zagęszczaj ruchy kobieto – brzdęknęło mi coś z tyłu czaszki.
Niezawodny
sposób na okiełznanie porannego fryzurowego przyklepu na głowie, czyli suchy
szampon poszedł w ruch. Woda i żel pod prysznic, krem na facjatę, trochę pudru,
trochę tuszu, włosy w kok…uff, bliźni przeżyją dzisiejsze spotkanie ze mną.
Teoria
porannego chaosu sobie, ale kawa musi być, żeby nie wiem co. A co do jedzenia ?
Głowa z kokiem wetknęła się do lodówki.
–
O! kabanosik – pełnia szczęścia.
O
metrze, tramwaju czy innym busie aby dojechać do pracy nie było mowy. Na rower
za zimno. Padło na taksówkę, która dojechała po mnie w ciągu pięciu minut.
I
jeszcze pada, dobrze, że ta taksówka jest taka nieprzeciekająca. Jeśli
podwiezie mnie do głównego wejścia redakcji, kok uratowany. Przecież nie mogę
wyglądać jak zmokła kura.
Biurko
zawalone wczorajszą, nieruszoną korespondencją.
–
Dopust boży czy jak ? Co ja komu zrobiłam, że doba ma tylko 24 godziny ?
–
Nie świruj kobieto, usiądź w końcu spokojnie na tej jak zwykle zbyt dużej
części ciała i zabierz się do systematycznej roboty – ofuknęłam siebie w
myślach.
Po
dwóch godzinach przekopywania się przez papiery, miałam serdecznie dosyć. Oczy
wysuszone zerkaniem w monitor komputera, zaczęły szczypać i na dodatek
rozbolała mnie głowa.
–
Słabszy dzień mam jakiś – wystawiłam sobie diagnozę. Kawy, kawy, kawy – zawył
halny w mojej głowie.
Kątem
oka zauważyłam wchodzącego do biura faceta z koszem kwiatów.
–
Ki diabeł ? Naczelna ma dzisiaj imieniny, urodziny, odbiór Pulitzera ?
Kąt
oka podążał za koszem kwiatów, a właściwie nie za koszem ale za tym niosącym go
facetem. Fajny taki, dobrze zbudowany brunet o urodzie południowca…mój typ.
Naczelna ma szczęście, nie dosyć, że dostanie kwiaty, to jeszcze od takiego
ciacha…Kawy, huczał nadal halny.
Róże
wjechały na moje biurko, a ciemnobrązowe oczy cudnego południowca przesłoniła
mgiełka pachnąca kawą z cynamonem.
–
Jednak to ja odbieram dzisiaj Pulitzera, o matko kochana !
Bibip,
bibip, bibip…
Zadźwięczało
coś niczym niehappyendowe zakończenie snu.
Bibip,
bibip, bibip…
Ręka
po omacku zaczęła szukać bibczącego natręta, a 10 minut znowu trwało 20.
Link do publikacji :https://www.przeglad.ca/puchowy-sen-malgorzata-baran/
Focia : handmade