Złamała się łopatka do kocich kuwet.
Na zewnątrz izolacja, ale przecież kuwetowa łopatka, to artykuł pierwszej potrzeby, nawet powiedziałabym, że ratujący życie. No bo niby jak kitkowe koopska wyciągać bez łopatki?
No, to zdecydowałam, że wyjdę po 4 dniach siedzenia w domu, na ten ponury, atakujący wirionami świat. Wcześniej zrobiłam logistyczną kalkulację związaną z zachowaniem bezpieczeństwa narodowego.
Do sklepu wielkopowierzchniowego, nie pójdę, bo prawdopodobieństwo spotkania zawirusowanego bliźniego większe. Padło na sklep zoologiczny, około 300 metrów od domu. Malutki, kameralny, przyjazny.
Lecę do tego sklepu, zmotywowana perspektywą czyściutkich i pachnących kuwet. Lecę na około, bo park zamknięty, choć przez park bliżej a przecież nie udowodnię miłym panom z patrolu policyjno - wojskowego, że ja tylko po tę łopatkę lecę, a nie uprawiam plażingu parkowego. A patrole w Nowej Hucie, patrolują, jak dekret nakazuje.
Doleciałam i co? I zamknięte na cztery spusty, bo wirus...Uffff, wzięłam głęboki wdech, ale i tak mięsko poleciało w wiosenną przestrzeń. Szybka analiza danych i poleciałam do kolejnego zoologicznego, jakieś 600 m dalej. Znowu na około parku, znowu między ludźmi.
A mogłam jechać od razu do marketu i mieć problem z głowy.
Dobrze, że koty szczęśliwe. Przy okazji tej wycieczki kupiłam im duży kawał świeżego mięsa.
Obiekt pożądania
Tadziowe pozy w wiosennym słoneczku
Mame dej te mjenso, no dej <3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz