Zeszłotygodniowa wyprawa do Warszawy nie tylko poskutkowała moim ostatnim wpisem na blogu o ofercie pracy, ale jak już Wam wspominałam, dużo lepszymi wrażeniami.
Pstrykając zdjęcia w subtropikalnym upale, snułam się ulicami stolicy z jęzorem wywalonym z tego gorąca jak u rasowego owczarka podhalańskiego. Nastała pora obiadowa. Mój brzuszek puszczał sygnały do upieczonego mózgu, że spada poziom glukozy, tak długo aż ten zaskoczył, a zmysł powonienia skierował mnie do knajpki z azjatyckim jedzonkiem. No dobra, takim azjatyckim na rynek europejski.
Zamówiłam mój ulubiony smażony makaron sojowy. Jeśli kiedykolwiek zostanę krytykiem kulinarnym kuchni azjatyckiej, to właśnie to danie będzie wieńczącym moją ocenę danego lokalu.
Usiadłam przy stoliku i popijając ice tea, czekając na kluchy, rozmyślałam o tym co robi teraz mój mąż...i że tak trochę smutno samej jeść posiłek...
Wjechał na stół mój makaron i "mówisz, masz" - jak to w starym smerfowym powiedzeniu...dosiadł się do mnie Sparrow the Bird i wspólnie jedliśmy kluchy z jednej michy.
Jakby tam był Sanepid, to by go szlag trafił i bez dopalaczy :D
Mistrzu Gałczyński, życzenie się spełniło...kochamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz