Już
dziecięciem będąc wiedziałam, że jedną z moich życiowych pasji
będą koty. Wszystkie koty. Te małe i te duże, te grube i te
chude, te kudłate i te nie kudłate, te ładne i te brzydkie.
Zaraz, zaraz, przecież nie ma brzydkich kotów i czytelnicy
doskonale o tym wiedzą. Anatomicznie moje serce nie odbiega od
ogólnoludzkiej normy, co potwierdzają wyniki badań ale
metafizycznie pojmując ten kawałek mięśnia, przyjmuje on postać
galaktyki, w której znajdzie się miejsce dla wszystkich
nieszczęśliwych, porzuconych, skrzywdzonych i innych poniewieranych
a w szczególności – kotów.
Jako dziecko mieszkałam w jednorodzinnym domku jak z bajki,
otoczonym ślicznym ogrodem za co chwała mojej rodzicielce!
W ogrodzie przy żywopłocie stała niewielka komórka na
narzędzia ogrodnicze, która odegrała niebagatelną rolę w moim
pędzie do ratowania kotów świata.
Naszym sąsiadem „przez płot” było przedszkole posiadające
własną stołówkę, a wiadomo, stołówka = odpadki = szczury =
dzikie koty. Właśnie!
Pewnie takie równanie nie ma większego arytmetycznego sensu ale
chodziło mi o jak najprostsze przedstawienie mojego wnioskowania.
– A gdzie te koty śpią?
– A gdzie mieszkają jak pada?
– A czy nie jest im zimno?
– A? A? A?
Takie właśnie pytania nurtowały moją galaktyczną pompę
ssąco-tłoczącą, co bezpośrednio miało przełożenie na
zadręczanie mojej mamy prośbami o adopcję kolejnego kota, dzikiego
kota.
Mama, co brałam za dobrą monetę dyplomatycznie nie
odpowiadała…
Jako dziecko dość bystre, miałam mnóstwo
pomysłów jak adoptować kota, który do oswojonych nie należał.
Kilka z moich głębokich przemyśleń wprowadziłam w życie,
co
poskutkowało potarganymi spodniami w miejscu wiadomym,
koszmarnie upapraną kurtką i rozbitym kolanem.
Mózg dziecięcy
kształtuje się w miarę szybko. Mój rozwijał się, fałdował i
kombinował co raz to nowsze sposoby pozyskania dzikiego kota.
Wyobraźnia pracowała…
Ogród…zarośla…komórka.
Tak!
Komórka!
Kiedyś, w zamierzchłych czasach pełniła rolę
mieszkania dla królików i jak każde przyzwoite królicze
mieszkanie zaopatrzona była oprócz dużych, „ludzkich” drzwi w
drzwiczki rozmiaru króliczego.
Ha !
Te małe drzwiczki
idealnie nadawały się dla kota.
Co jest potrzebne do sprawnego
przeprowadzenia kociego procesu adopcji ?
Kawałek mięsa, miska
mleka i dużo samozaparcia.
Nadszedł czas próby.
Jest
kot, śliczny buras. Chyba głodny. Idzie do króliczych drzwiczek.
Mięsko pachnie i nęci, mleko cieplutkie. Moje nerwy napięte. Czaję
się.
Kot wszedł do środka. Zamknęłam drzwiczki.
Ałaahaa!
Miauuu! Phhh, phhh! Auuu!
Ręce, ogon, łapki w ruch!
I
dorobiłam się…blizna na twarzy widnieje do dziś, a kot
zwiał.
Ale nie wolno się poddawać. Mięso, mleko i komórka…
Moja kolejna ofiara w adopcyjnym pędzie, była stuprocentowym
dzikim kotem. Pojawiał się od kilku tygodni w ogrodzie. Był
idealnie biały.
Komórka. Czaję się za króliczymi drzwiami.
Jestem mądrzejsza o wszystkie zadrapania. Moje małe ręce uzbrojone
są w ogrodowe rękawice mamy. Kot wszedł do środka.
Początek
mojej znajomości z kotem przebiegł podobnie jak ostatnio, na
szczęście obyło się bez uszkodzeń któregokolwiek z nas. Po
przytuleniu wrzeszczącej w niebogłosy ofiary, obcałowałam białą
mordkę i byłam pewna… kot jest mój.
Przestraszone sytuacją
i moja bezgraniczną miłością kocię, przywarło do mnie drżącym
z nerwów ciałkiem gdy niosłam go do domu.
Mama patrzyła z
niedowierzaniem, kiedy oznajmiłam – Filip zostaje.
Filip też
patrzył z niedowierzaniem. Wtedy po raz pierwszy zwróciłam uwagę
na jego ogromne chabrowe oczy.
Prawdziwa kocia mama :)
OdpowiedzUsuń